Pani Krystyna i Stefan Malczewscy w  50-lecie ślubu, 1998 rok.

Żuławy to kraina "mlekiem i miodem płynąca", szkoda, że jej czas już minął...

Przed przyjazdem do Suchego Dębu  mieszkałem w Chełmie Lubelskim - opowiada pan Stefan.  - Uczyłem się u kilku krawców, gdyż nie było żadnej szkoły krawieckiej. W 1944 roku szyliśmy już mundury dla armii rosyjskiej i polskiej. Za to nie otrzymywaliśmy pieniędzy, jedynie dawali nam wyżywienie /konserwy/. Tygodniowo szyliśmy 16 mundurów. Znaliśmy wszystkich oficerów. Zawieźli nas na Majdanek, widok był tam przerażający, w wózkach stalowych były popioły spalonych ludzi i kilkumetrowe groby z ciałami...

Pod koniec maja w 1945 roku dużo rodzin wyjechało pociągiem towarowym z Chełma Lubelskiego, aby szukać nowych terenów na zasiedlenie. Jechaliśmy  dwa tygodnie. Skierowali nas najpierw  do Gdańska,  później cofnęli do Pruszcza. Ojciec mój miał zaświadczenie, że ma syna w wojsku, dzięki temu dostaliśmy  konia i furmanką przyjechaliśmy z Pruszcza do Suchego Dębu. Wokoło dużo  było wojsk rosyjskich, a Giemlice i Długie Pole nazwaliśmy Moskwą. Znajdowała się tu brama i nikogo nie wpuszczali. Wojska rosyjskie też stacjonowały w Steblewie, Koźlinach, Ostrowite, a w Suchym Dębie było ich mniej. Ojciec żony już  mieszkał w Suchym Dębie, był on tutaj komendantem. Trzynaście nas rodzin spało w jednym domu /przy ul. Sportowej/, baliśmy się. 

Gdy zamieszkaliśmy, początkowo życie było bardzo trudne. Po Niemcach w 1945 r mieliśmy jeszcze ziemniaki, a pola były obsiane pszenicą. Gdy przyszły żniwa, mogliśmy już sprzedać zboże i trochę się polepszyło . Rzepak zaczęliśmy młócić, a olej nosiliśmy do Tczewa i tam sprzedawaliśmy. Nie było piekarni, więc piekliśmy sami chleb. Później dostaliśmy krowę i konia, ale nie za darmo. Trzeba było spłacić towarem, np. pięć ton zboża za konia. Rozłożone to było na pięć lub sześć lat, nasiona też dostaliśmy na spłatę. Rolnikom zaczęło się coraz lepiej powodzić. W 1945 roku za wałem wiślanym Rosjanie mieli dużo krów i koni. Handlowaliśmy z nimi, za wódkę i tytoń można było dostać konia.

Straszna plaga myszy i szczurów nawiedziła te tereny  w 1946 roku. Widać było, jak myszy zjadały kłosy zbóż z pola, było ich potwornie dużo. Jak zboże się skończyło, to trawę zaczęły jeść. Była to straszna klęska, jak przyszły żniwa, to nie było co zbierać. Ten rok był bardzo ciężki. Następny rok już był znacznie lepszy.  Więcej było krów, cielaków. Do 1948 roku niektórzy rolnicy mieli po 5-6 krów i 2-3 konie. Jak poszedłem do wojska, to ojciec miał 3 konie i 5 krów. Tu, w Suchym Dębie, był skup. Skupowali wszystko -  zboże, żywiec. Taki skup był raz w tygodniu i trwał 15 – 16 godzin. Siano mak i  zboże - cukrownia w Pruszczu wszystko skupowała. W 1949 roku w Ostrowite Przytuła miał 19 krów. Rolnicy byli bardzo bogaci. Dzisiaj, niestety, wożą żywiec czy zboże po 100 – 200 kilometrów.

Gdy wróciłem z wojska, to się za głowę złapałem, wszystko nam pozabierali. W gazetach pisali, że rolnicy karmią świnie zbożem.
W latach 1949- 1950 wszystkie poniemieckie maszyny pozabierali i postawili na stadion, stróże ich pilnowali, żeby ktoś nie zabrał, a później dali na złom, szkoda, bo były dobre.

Gdy  tworzyły się Spółdzielnie Produkcyjne w 1950 r., to gospodarstwa upadły, a przecież była piękna masarnia, gdzie pracowało 4-5 rzeźników i 5 uczniów. Były to bardzo dobre lata. Organizowane były wycieczki.

W latach 1951-1955 pracowałem w Spółdzielni Krawieckiej "Wygoda", tu, w Suchym Dębie. Podlegała ona pod Pruszcz, później byłem  kierownikiem. Fach krawiecki znałem bardzo dobrze, gdyż uczyłem się i pracowałem jeszcze, gdy mieszkałem w Chełmie. W 1947 roku poszedłem na kurs do Wrzeszcza i zdawałem tam egzamin czeladniczy. Dzięki temu mogłem sam prowadzić warsztat. Rzemiosło wtedy bardzo ruszyło. Zakładali warsztaty krawieckie, rymarskie, szewskie, kuźnie.

W 1955 r. Spółdzielnie zaczęły upadać i wtedy pracowałem w GS-ie w Suchym Dębie jako zaopatrzeniowiec do roku 1970. Później byłem kierownikiem zakładu gastronomicznego w Suchym Dębie, a w 1971 roku przejąłem ajencję gospody, gdzie pracowałem do emerytury. Byłem tutaj ajentem przez 16 lat. Miałem cztery uczennice i 9 ludzi.

Na wsiach teraz nie buduje się żadnych zakładów. Kiedyś to każdy liczył koszty. Powinny być warsztaty, żeby młodzi zostali . Teraz wyjeżdżają oni na cały tydzień do pracy, a w sobotę i niedzielę przyjeżdżają. Wyjeżdża też dużo za granicę, jak u mnie to   ukończyli wnukowie szkołę, studia i wyjechali.

Teraz jest za duży nakład podatków . Gdy prowadziłem gospodę, to miałem 3-4 uczniów i na nich dostawałem pieniądze, a syn teraz sam prowadzi i jest mu ciężko.

Pani Krystyna - w czasie wojny miałam 15–16 lat. Mieszkałam w Kieleckiem, w Gowarczowie, powiat końskie. Gdy był tu straszny front, Rosjanie spalili połowę wsi. Nasz dom również został spalony. Ojciec już drugi raz nie miał siły się budować. Kilka nas rodzin było, między innymi: Mytkowscy, Małecki, Lipiński i mój ojciec Arcab Bronisław podjęli decyzję o wyjeździe. Z Pruszcza skierowali nas do Suchego Dębu. Przyjechaliśmy tu, dobrze pamiętam, w dniu  10 maja 1945 roku. Jak przyjechaliśmy, to każda rodzina upatrzyła sobie dom, ale nie mieszkaliśmy tam, tylko na drzwiach napisaliśmy „zajęte”. Baliśmy się żołnierzy rosyjskich, gdyż gwałcili kobiety. Mieszkaliśmy w kilka rodzin koło Ośrodka Zdrowia w zabytkowym domu podcieniowym, którego niestety już nie ma. Gdy ustabilizowało się, ojciec został na dużym gospodarstwie, bo nas było siedmioro dzieci. Dostaliśmy krowę, konia, ale nie za darmo. Gdy były żniwa, trzeba było spłacić towarem. Niemcy, którzy nie wyjechali, zatrudniali się u rolników do pracy. Dostawali za to wyżywienie – chleb, ziemniaki ,mleko.  Na ulicy Sportowej było około 40 Niemców, stopniowo wyjeżdżali,  do  1948 roku wszyscy   wyjechali do Niemiec.

Dawali nam akty nadania ziemi, które były ważne przez 5 lat. Były to gospodarstwa wielkości 16 do 20 ha. Ale trzeba było to spłacać płodami rolnymi – ojciec spłacał zbożem, mięsem, warzywami. W ciągu 5 lat wszystko spłacił. W przeliczeniu na pieniądze to nie było tak bardzo drogo. Po 5 latach zaczęły powstawać PGR-y. Zaczęli nam wszystkim zabierać akty nadania ziemi. Ojciec nie chciał oddać, bo spodobało mu się takie gospodarowanie. Wezwali go do Gdańska, trzymali dwie doby na posterunku i w końcu siłą odebrali ten akt nadania. Niestety, bez aktu ziemia ani dom, ani gospodarstwo nie miało już ważności.

Duże mieszkania zabrali pod PGR-y, a z małych gospodarstw zrobili kołchozy. Kołchozy po dwóch latach się rozpadły, bo nie chcieli ludzie tam pracować. W zamian rolnikom dali pola pod Ostrowitem koło Koziego Rowu. Dużo gospodarzy nie chciało się z tym pogodzić, więc sprzedali inwentarz i wyjechali z tych terenów.  Na przykład rodzina Pomarańskich w 1947 roku oddawała na spęd jednorazowo cały samochód świń. Później, jak powstały kołchozy, to wyjechali do Świbna i tam kupili ziemię. Gdy zabrali akt nadania, a ktoś nie chciał iść pracować do PGR-u, to było jednoznaczne z nakazem usunięcia się z domu. W roku 1950 ojciec mój w ten sposób stracił wszystko. Skończył się dobrobyt.  Niestety, musieliśmy z Suchego Dębu wyjechać i szukać pracy. Mój brat znalazł pracę w stoczni. Ojciec znalazł pracę w Gdańsku, tam był kierownikiem restauracji i zamieszkaliśmy w Sobieszewie.

W roku 1948 pobraliśmy się, mąż miał 23 lata, ja 20 lat. Doczekaliśmy się dwóch synów i jednej córki. Mamy też wnuki i prawnuczkę. 28 maja 2008 będziemy obchodzić 60-lecie pożycia małżeńskiego. 

Żuławy to kraina "mlekiem i miodem płynąca", lecz dla niej wspaniały czas już minął.

 


Rok 1952/1953 warsztat krawiecki "Wygoda” w Suchym Dębie.
Z lewej strony pan Stefan Malczewski, w środku pan Pryputniewicz - kierownik,
z prawej strony pan Kot Feliks, a przy maszynie pan Skipor.


Zdjęcie z wojska, z prawej strony p. Stefan.

 

Wspomnień wysłuchała Agnieszka Kępińska
Opiekun Danuta Kryger
Suchy Dąb, marzec 2008

 

 Śp. Stefan Malczewski zmarł 30 maja 2021 r.