Moje korzenie są na Kielecczyźnie…


Nazywam się Wacław Słonina, urodziłem się 8 września 1931 roku we wsi Sichów Duży koło Pacanowa, niedaleko Gór Świętokrzyskich. Stamtąd krótka droga do Połańca i Staszowa. Od wielu lat mieszkam w Grabinach-Zameczku.

Tak rozpoczął swoją opowieść pełen wzruszeń pan Wacław…Podążymy tropem jego retrospekcji po drogach życia…

W Sichowie mieszkałem obok parku, w którym swoją rezydencję mieli Radziwiłłowie.  Właśnie tam, gdy miałem 9 lat, po raz pierwszy zobaczyłem z bliska samolot. Matka mnie wzięła za rękę i poszliśmy. W parku było więcej ludzi niż w Kościele. Każdy chciał oglądać samolot. Moja Matka służyła u Krzysztofa Radziwiłła. Było ich trzech braci. Krzysztof mieszkał w mojej wsi, Maciej poszedł na wojnę i zaginął w Modlinie pod Warszawą. Przewieziono Go w kieleckie i pochowano w Klasztorze. Krzysztof Radziwiłł trafił z rozkazu Niemców do kamieniołomów do Pińczowa, niedaleko Jędrzejowa. Tam był bardzo długo. Wiem, że uległ wypadkowi, przebywał w Krakowie w szpitalu. Potem Go rozstrzelali… Nie powrócił już…

Miałem rodzeństwo. Było trzech chłopców i jedna dziewczynka. Na terenach Kielecczyzny mieszkałem do roku 1948, potem wyjechałem do Niemiec, potem do Czech… A potem do Suchego Dębu… Powstały Spółdzielnie Produkcyjne, PGR-y, i tutaj mnie państwo przydzieliło do pracy. Przyjechałem tu sam, bez nikogo, bez rodziny…

Oj ciężko było… Ciężko było… Droga moja była ciężka…

Gdy byłem chłopcem, to boso się chodziło do szkoły, po śniegu boso…

Po wojnie byłem pół roku w Czechach. Może bym i tam został, bo źle mi nie było, ale władze polskie rozrzuciły wiadomość, że nie będzie już potem powrotu, że nie będzie można wrócić do Polski już nigdy… No i wróciłem… Tak naprawdę chodziło o to, że Polacy mieli wrócić do kraju,  bo nie miał tu kto pracować…

U nas w Kieleckiem nie było szerokiej kolei, była wąskotorowa. Szła z Jędrzejowa do Bogoryi i dalej na Kraków. Miała prawie 100 km… Za Niemca nią jeździłem. W 1941 roku wybrał mnie sołtys, żebym jeździł ładować ziemię, to właśnie tą ciuchcią jeździłem. Raz siedzimy, patrzymy, a esesmani gonią ze 30 osób z getta… Sami Żydzi… Ja miałem w szmacie zawinięty kawałek chleba… Dałem jednemu z tych biedaków…

Mój ojciec odstawił raz kontyngent o dwa dni za późno. Za to moja mama trafiła na trzy miesiące do łagra. Byli tam Polacy, Żydzi i Cyganie. Wszyscy Żydzi z tego łagra zostali potem rozstrzelani. Cyganie też… Moja matka nauczyła się w tym łagrze trochę po niemiecku.  Dlatego pewien Niemiec zatrudnił ją potem do prania. Za pracę dostawała tabakę, papierosy i mydło. Oj nie było warunków higienicznych… Wszawica i brud… To było…

Moja Matka zmarła w czasie żniw na zawał serca… Była bida, bida, bida… Ciężkie i niedobre czasy. Porównując Niemców i Rosjan, to ci Niemcy, którzy mieszkali po wsiach, lepsi byli od Rosjan, którzy strzelali, kradli i gwałcili… Niemiec był też czystszy. Wiadomo, zrobili Niemcy strasznie dużo zła… U nas spalili kilka wiosek… Stróżki, Słupię, Kobylany koło Solca Świętokrzyskiego…

Dzisiaj ludzie nie znają wiele faktów, prawdy…

Tak dużo tych wspomnień ,gdyby można je było spisać na kartce…

Tak zakończył swoją opowieść Pan Wacław. Opowieść bardzo emocjonalną i wzruszającą.

 

Wysłuchała i opracowała
Lidia Surzyn - opiekun

 

Śp. Wacław Słonina zmarł 10 lipca 2008 r.