Wspomnienia pani Danuty Gierczak 

Moja ciocia, pani Danuta Gierczak bardzo chętnie podzieliła się ze mną swoimi wspomnieniami. Wywarły na mnie wielkie wrażenie. Mam nadzieję, że państwu także się spodobają.

Z rodzicami i trójką rodzeństwa, mieszkałam w pobliżu granicy polsko-rosyjskiej, w miejscowości Biała Podlaska, w domu pod lasem. W czasie drugiej wojny światowej byłam jeszcze dzieckiem, ale koniec okupacji hitlerowskiej pamiętam bardzo dokładnie. Tego nie da się zapomnieć - ciocia z trudem powstrzymuje łzy.

Pamiętam jak wieczorami odwiedzali nasz dom dziwni goście. Byli to Żydzi, którym cudem udało się uniknąć śmierci i ukrywali się w lasach niedaleko naszego domu. Wieczorami przychodzili do nas i prosili o jedzenie. Mama zawsze im coś dawała - wspomina ciocia. Jednak, po pewnym czasie mama zaczęła mieć obawy, że gdyby przyszli Niemcy i też zaczęli wypytywać, to my moglibyśmy coś zdradzić, wiadomo, jak to małe dzieci. Dlatego też zaczęła zostawiać jedzenie na parapecie, na dworze. Pewnej nocy „przybysze z lasu” weszli do domu i pokazali gazetę z wiadomością, że Rosjanie są już niedaleko, że wkrótce przyjdą do Polski. W czasie okupacji tata pracował jako magazynier na niemieckim lotnisku w Małaszewicach. Pewnego dnia posprzeczał się z Niemcem, pracownikiem lotniska. Niemiec wyzywał go od „polskich świń”, a ojciec powiedział „ Czekajcie, czekajcie, już niedługo będziecie stąd uciekać, będzie - HOLT, KOLT I ZURICK-. Niemiec wpadł w szał, zaczął strzelać. Na szczęście nie trafił, ojcu udało się uciec. Jednak, po tym wydarzeniu on również on musiał się ukrywać w okolicznych lasach. Bojąc się o rodzinę, mama udawała, że nie wie co stało się z ojcem. Co drugi dzień chodziła na lotnisko pytając o męża. Niemcy także przychodzili do naszego domu....sprawdzali, wypytywali...  Szczęśliwą okolicznością dla ojca i całej rodziny okazał się zbliżający front. Niemcy dali spokój, mieli ważniejsze problemy na głowie.

Tuż przed zbliżającym się frontem mama wybrała się do Terespola. Chciała wykupić prowiant na kartki. Front frontem, a rodzinę wyżywić trzeba. Po ucieczce Niemców z lotniska ojciec mógł wrócić do domu. Kiedy zaczęły się bombardowania, ja z rodzeństwem pasłam krowy w lesie. Rzuciliśmy wszystko i uciekliśmy do schronu, który wcześniej wybudowaliśmy, 250 m od domu. Gdy przyszli Rosjanie, w schronie biliśmy się poduszkami- dziecięca wojna na poduszki -śmieje się ciocia. Pamiętam, jak na naszym podwórku rosyjscy żołnierze pili ze studni wodę, ojciec ostrzegał ich, by uciekali, bo hitlerowcy ukrywają się w lesie. Rozległy się strzały. Rosjanie wycofali się, a powracający Niemcy oskarżyli nas o pomoc Sowietom. Podpalili nasz dom. Wszystko spłonęło- przerywa ciocia. Mama wracająca z prowiantem ujrzała już tylko dogasający ogień... W bunkrze spędziliśmy tydzień, potem przenieśliśmy się do cioci, do Choroszczyna. Front przeszedł, a my straciliśmy wszystko.

Jesienią 1945 roku przybyliśmy do Giemlic. Podróżowaliśmy towarowym pociągiem. Dzieliliśmy wagon z rodziną Czuprynów i Tarasiuków - i zwierzętami; wieźliśmy ze sobą krowy. Nie pamiętam jak długo trwała podróż, byłam jeszcze dzieckiem; dla mnie to była bardzo długa droga. Ciągle spychano nas na bocznice. Najlepszym sposobem na przyspieszenie podróży był alkohol darowany kolejarzom, na szczęście chłopi mieli ze sobą bimber- ciocia mruga! (Właściwie to nie wiem o co cioci chodzi!).

Dojechaliśmy do Pszczółek, zaprzęgliśmy krowy do wozu i ruszyliśmy do Giemlic. Okropne błoto jakiego wcześniej nie znałam - to pamięta ciocia najbardziej. We wsi nie było już wolnych domów. Zamieszkaliśmy razem w plebani, trzy rodziny z pociągu. Przebywaliśmy tam krótko, może dwa miesiące, potem zajęliśmy pustostan, który wymagał dużego remontu. W dachu była spora dziura po pocisku, nie było drzwi ani okien. Na szczęście mój tata wszystkim się zajął.

Kiedy przybyliśmy, jesienią 1945 roku, na polach stał jeszcze rzepak i pszenica. Pozostawione zasiewy bardzo nam się przydały. Własnoręcznie skonstruowanymi urządzeniami do tłoczenia uzyskiwaliśmy olej. Zebraną pszenicę mieliło się na mąkę przy pomocy małych młynków. Chleb pieczono w zwykłych kaflowych piecach. Widzisz, tak piekła chleb twoja prababcia - śmieje się ciocia! Na początku nie było łatwo, przybyliśmy na obce tereny, a we wsi byli jeszcze Rosjanie. Gdy opuściliśmy plebanię zajął ją radziecki major. Atmosfera nie była najlepsza, autochtoni przedwojenni mieszkańcy Giemlic, wyzywali nas, dzieci pokazywały nam języki. Uważali, że im bardziej należą się te tereny, niż nam(...) Potem wyjechali do Niemiec, nie przyjęli polskiego obywatelstwa. Wszystkim było ciężko „od miski do miski” trzeba było dorabiać się. My w 1944 roku straciliśmy wszystko. Niewiele zostało do przywiezienia. Całe życie zaczynało się od nowa. Tata wyremontował dom. Potem był szklarzem, pomagał w naprawie torów kolejki wąskotorowej, a następnie został konduktorem. Dzisiaj mieszkam w Steblewie, mam wspaniałe dzieci i wnuki. Bardzo się cieszę, że przybyłam tutaj 63 lata temu.

 

 

Wspomnienia spisała Żaneta Lewandowska
ucz. kl. III Gimnazjum w Suchym Dębie
Pomoc w opracowaniu Katarzyna Chajek