Urodziłam się w Mystkowie, koło Nowego Sącza, a mój mąż w Popardowie. To miejscowości leżące obok siebie, jak Grabina i Wróblewo. Rodzina moja zajmowała się gospodarką. Żyło nam się bardzo dobrze, jak to przy mamie i tacie. Blisko był kościół, przy nim szkoła, lekarz, w pobliżu kolej. To były szczęśliwe dla nas lata. Mieliśmy dużo rodzeństwa: ja siedmioro, a mój mąż pięcioro. Kiedy miałam iść do siódmej klasy szkoły podstawowej, wybuchła druga wojna światowa. Zamiast się uczyć musiałam pracować przy okopach, do których trzeba było dojść pięć kilometrów. Miałam wtedy piętnaście lat, a Norbert o dziesięć więcej. Wszystko było zbombardowane, więc Niemcy sypali szosę. My musieliśmy tłuc kamienie, które były potrzebne do budowy drogi. Przez całą zimę nie chodziliśmy do szkoły, otworzyli ją dopiero w marcu, na wiosnę. Dlatego tylko trzy miesiące chodziłam dla siódmej klasy.

Kiedy skończyłam szkołę, musiałam iść do pracy. Doskwierał nam głód i chłód.
Norbert pracował u gospodarza, ale i tak groziła mu wywózka do pracy do Niemiec. Musiał zgłosić się do arbaitzaitu w Nowym Sączu. Na szczęście mógł pracować dalej u tego samego gospodarza, co dawniej, pod warunkiem, że nie zmieni pracy. W czasie wojny zginął mój brat, którego Niemcy wywieźli do Niemiec, a potem do Ameryki i tam zginął.

Swoją miejscowość opuściłam dla chleba. Mąż mój przyjechał do gminy Suchy Dąb z dziadkiem Ogórkiem w 1945 roku, a ja w 1947 roku. Nie byliśmy jeszcze małżeństwem. Tu się pobraliśmy.

Jak przyjechałem, to zabrali mnie od razu do pracy do młyna. Trzeba było go remontować, ze ścian lała się woda, były dziury, które trzeba było załatać – wspomina pan Norbert. Dach kryliśmy worami.  Uszczelnialiśmy też wał. Ziemia była zmarznięta, nie mogliśmy jej dobrze ubić, dlatego ciągle woda go przerywała.

Jak przyjechałam w 1947 roku to łąki były jeszcze zalane, woda podchodziła aż do szosy.

Do gminy Suchy Dąb przyjechałam wraz z Ogórkową, która wróciła po rzeczy i zabrała mnie do siebie na służbę. Jechałyśmy pociągiem dwie noce. Z Krakowa do Częstochowy, potem z Częstochowy do Katowic. Tam nocowałyśmy i potem dotarłyśmy do Gdańska.
Kiedy przyjechałam na nowe miejsce, była zima, nowi ludzie i wszechobecna bieda. Gmina liczyła zaledwie kilka domów, puste pola, w budynku na wprost piekarni w Suchym Dębie była szkoła rolnicza. Wszędzie widoczne powojenne zniszczenia. Powoli się przyzwyczajałam. Człowiek do wszystkiego się przyzwyczai.

Kiedy założyliśmy rodzinę, nie mieliśmy gdzie mieszkać. Początkowo przebywaliśmy u Ogórków, ale z czasem musieliśmy mieszkanie opuścić. Przeprowadziliśmy się do baraku w Grabinie, potem do Grabowego Pola. Z Grabowego Pola,  tu gdzie mieszkamy. W sumie przeprowadzaliśmy się pięć razy. Tułaliśmy się. Kiedy spalił się nasz dom, zamieszkaliśmy w PGR-ach.
Kontakty z sąsiadami układały się dobrze. Tutaj jest nasze miejsce. Nie tęsknimy już za górami.
Początkowo dużo jeździłam w nasze rodzinne strony. Z biegiem lat, coraz mniej. Tam są wszyscy ludzie jednakowi, tutaj zbieranina.
Jestem szczęśliwa. Urodziłam i wychowałam jedenaścioro dzieci. Nie było łatwo. Jak dziecko zachorowało, to musiałam sama z nim jechać autobusem do lekarza do Pruszcza. Po zakupy też szłam pieszo do Pruszcza. Później sama chleb piekłam. Rozdawałam nawet go biednym z Lędowa.

 

Z państwem Leonią i Norbertem Kruczkami rozmawiały Kinga Brzykcy i Natalia Borek
Opiekun pani Grażyny Knitter.

 

Śp. Norbert Kruczek zmarł 17 stycznia 2011 r.