Urodziłem się w Moskalówce, w województwie stanisławowskim. To tereny należące obecnie do Ukrainy. Kosów, to miasto powiatowe, w którym było uzdrowisko. Przyjeżdżali często do niego letnicy. Był także kościół i szkoła męska i żeńska siedmioklasowa. Najbliższym, dużym miastem była Kołomyja. Lata mojego dzieciństwa były dla mnie najszczęśliwsze.

Gdy wybuchła druga wojna światowa miałem 21 lat. Do wojska mnie nie wzięli, bo nie byłem wyszkolony. Od wschodu przyszli Rosjanie, a od zachodu Niemcy. Ruscy aresztowali mnie na osiem i pół miesiąca, ponieważ raz powiedziałem: „Jeszcze Polska nie zginęła”. Z więzienia wyzwolili mnie Niemcy i wywieźli na dwa lata do Westfalii do kopalni węgla. Rok pracowałem także w cegielni. W 1946 r. w lutym wywieźli nas do obozu do Hamburga, a stamtąd do Lubeki.

Spędziliśmy tam dwa dni. Z Lubeki załadowali nas na statek i przywieźli do Gdańska. Po tygodniowym pobycie w punkcie repatriacyjny, przyjechałem do Grabiny. Miałem, co prawda, mieszkać we Wrzeszczu, ale nie było tam pracy.

Przed wojną mieszkałem z rodziną. Brat był w niemieckiej niewoli. W 1942 roku zmarła mamusia. Siostry pozostały w Kosowie, ponieważ nie mogły przyjechać do Polski. Złożyły wnioski o wyjazd z kraju, ale Ruski zamknęli je na dwa tygodnie. Kiedy wyszły z więzienia, okazało się, że podczas  nieobecności okradziono ich dom. Nie miały więc z czym jechać. Przeprowadziły się wraz z sąsiadką do Kołomyi. Anna tam zmarła, a  Anielka mieszka do dziś. Do Grabiny przyjechałem więc sam za pracą.

Mieszkałem w domu koło kuźni, którego dziś już nie ma. Mieszkańcy dobrze mnie przyjęli. Niczego się nie bałem i czułem się tu bezpiecznie. Wszystko mi się tu podobało, bo to był inny teren, niż ten, w którym się urodziłem i inny niż w Niemczech. Warunki mieszkaniowe były względne. Raczej nie było widać wojennych zniszczeń, spalonych było tylko kilka domów i to wszystko. Była kaplica, do której dochodził ksiądz z Suchego Dębu, szkoła. Do lekarza trzeba było jechać do Pruszcza.

Ożeniłem się. Pracowałem, a żona zajmowała się dziećmi. Szybko przyzwyczaiłem się do nowego miejsca. Dokuczał nam jedynie brak autobusów. Kolejką można było dojechać tylko do Gdańska. Moja córka chciała uczyć się w liceum, ale nie miała jak dojechać.  Sąsiadów szanowałem, oni mnie też. Dobrze się tu żyło. W szkole była świetlica, w której odbywały się przedstawienia dla mieszkańców. Życie kulturalne kwitło. Ludzie się spotykali, śpiewali. Byli razem.

 
Z panem Karolem Wołoszczukiem rozmawiały
Małgorzata Stachurska i Nikola Mazurowska
Opiekun pani Grażyny Knitter.

 

Śp. Karol Wołoszczuk zmarł 20 maja 2014 r.