Maria Koszykowska urodzona 10.10.1924 roku w miejscowości Łohiszyn  pow. Pińsk

woj. poleskie

”Żyło nam się bardzo dobrze”

 

Tak wspomina okres sprzed wojny.

           „Rodzice - tato Adam ur. 1889 r. i mama Anna ur. 1894 r. w miejscowości Łohiszyn na Polesiu posiadali około 40 ha gospodarstwo rolne. Ojciec pełnił także funkcję wójta.
Mieszkałam wraz z rodziną w  miejscowości Osina. Była to kolonia - żyło tam cztery rodziny. Miałam wspaniałych rodziców. Do szkoły jak i do kościoła uczęszczałam do Łohiszyna. To była nasza parafia i gmina.
           Do 16 roku życia również obok obowiązków szkolnych, pomagałam rodzicom w gospodarstwie. Dzieciństwo wspominam bardzo dobrze. Mieszkaliśmy w bardzo pięknej okolicy na Polesiu, gdzie było dużo lasów, był kanał Ogińskiego, który połączony był z rzeką Jesiołdą - jeździliśmy tam ze szkołą na wycieczki, jak również prywatnie z rodziną ,kiedy mieliśmy wolny czas.
           W domu przed wrześniem 1939 roku było nas sześcioro rodzeństwa. Stanisław- miał 20 lat. Ja - 16, Antonina 14, Helena 11, Stefania 5, brat Paweł 2.
Żyło się nam bardzo dobrze, aż do wybuchu II Wojny Światowej.
Przez okres wojny tj. od 1.IX 1939 r. do 10 lutego 1940r. było bardzo źle.
Białorusini zmienili swoje myślenie i byli dla nas Polaków bardzo nieprzyjaźni. Ten okres przeżyliśmy  pod strachem ,czekając aż zapukają w okno i coś strasznego się stanie.
I stało się... 10 lutego 1940 r. NKWD zastukało do okna. Zabrali nas w nieznane.
Mróz był siarczysty. Dzieci załadowano na sanie a nas starszych pognano pieszo 32 km do Pińska- do stacji kolejowej. Tam załadowano nas do bydlęcych wagonów. Po paru dniach postoju ruszyliśmy w głąb Rosji (w kierunku nieludzkiej ziemi).
Jechaliśmy przez Moskwę, do Archangielska.
Z Archangielska rozwożono nas po posiołkach. I tak trafiliśmy na Sybir do posiołka Zoria, rejon Chołmogorski  obw. Archangielsk.
Posiołek Zoria liczył 10 baraków, w których umieszczono ponad 100 rodzin. Było bardzo ciasno na pryczach- spaliśmy jeden koło drugiego. Posiołek położony był nad rzeką Dwiną, która w tym miejscu miała około 800 m szerokości.
Około 5 km od posiołka do rzeki Dwiny wpadała rzeka Pinega, która przy ujściu miała około 200 m szerokości.
           W czasie naszego przybycia trwała zima, rzeki były skute lodem. Mnie skierowano do pracy przy wyrębie lasu i przebywałam w oddalonych od naszego posiołka około 50-60 km lesopunktach. Ojca skierowano do pracy w tartaku gdzie ręcznie przecinał drzewa na deski, mój brat Stanisław pracował przy odkuwniu z lodu barek i wyciąganiu drewnianych bali z lodu oraz innych pracach w bazie.
Latem, kiedy to rzeki zaczęły odmarzać, było słychać ogromny huk, kruszące się lody powodowały, że znajdujące się w niej kłody drzew łamały się jak zapałki. Niedaleko ujścia rzeki Pinegi do Dwiny były przeciągnięte poprzecznie liny, do których przymocowana była zapora, która wstrzymywała płynące bele na rzece. Zadaniem zesłańców było uwalnianie przy pomocy bosaków zaklinowanych bali i kierowane do punktu na rzece, gdzie były wiązane drutami przy pomocy specjalnego urządzenia - po około 100 szt. a następnie były oplątywane linami do dalszego holowania parostatkiem. Praca była ciężka i bardzo niebezpieczna, przez cały czas na ruchomych belkach na wodzie. Przymusowe kąpiele w wodzie były bardzo częste i o ile nie pomogli inni, kończyło się to często śmiercią. 
           Młodsze rodzeństwo (kiedy 3 miesiące nie było mrozu) zbierało jagody, grzyby i odnosili je do stołówki.Moja siostra Helena  często narażała się, gdy z beczek z pomyjami "kradła" właśnie te pomyje, które jedliśmy.
           Pamiętam jak w nocy budzono nas ze snu - nawet kilka razy. Często zesłańców brano do biura NKWD na przesłuchania. Poddawano różnym próbom np. zostawiano w izbie na stole pistolet, a żołnierza który przesłuchiwał na chwilę odwoływano i czekano na reakcję przesłuchiwanego. Spisywano długie protokoły, a pytano o różne rzeczy z czasów przed deportacją, o przynależność do organizacji, albo czy podoba się Związek Radziecki i czy kocha się Stalina?
Ja osobiście byłam przesłuchiwana 3 razy, mój ojciec i najstarszy brat więcej niż 10 razy.
           Zimą miejscowa Ukrainka (z zesłania w 1933 roku), która roznosiła pocztę - w wielkim sekrecie powiedziała niektórym osobom, że w radiu słyszała o podpisaniu układu Sikorski-Majski i o mającym powstać Wojsku Polskim oraz o tym, że zesłańcy otrzymali częściową wolność. Mój brat Stanisław wstąpił do Wojska Polskiego (pod dowództwem generała Andersa), by walczyć o wolność naszej ojczyzny - bardzo przeżyłam to rozstanie.

 


W takim obuwiu poborowi sybiracy szli do Wojska Polskiego

    

           Ojciec zaczął pracować na łodzi. Pewnego razu zginęły dwa worki mąki i za to oraz za wyrażanie własnych poglądów został aresztowany i osadzony w więzieniu w Archangielsku. Tam przesłuchiwany i bity bardzo podupadł na zdrowiu. Po jakimś czasie wypuszczono go z więzienia i powrócił do nas.
           Tak w nieludzkich warunkach i przy głodowych racjach żywności pracowaliśmy do roku 1942. Cały czas marząc o powrocie do Polski i o tym, by w końcu nie być głodnymi.
           Słowo głód w czasie naszej wieloletniej katorgi był wszechobecny i najbardziej dawał się we znaki. To "zwyrodnialec" Stalin doszedł do wniosku, by głód wykorzystać do swoich celów. Głód był świadomie wykorzystywany jako środek represji. Tu na ustach umierającego zesłańca pojawiało się zawsze słowo "proszę o chleb...".
           W 1942 roku uciekliśmy z rodziną rzeką Dwiną 500 km od poprzedniego miejsca zamieszkania do Kotłasa.
           W Kotłasie mieszkaliśmy przez rok. Tam przeżyliśmy najcięższy okres życia.
           Po porozumieniu Rządu Polskiego na emigracji z rządem ZSRR już legalnie zostaliśmy wywiezieni do Saratowskiej Obłaści - na niemieckie kolonie, gdzie pracowaliśmy w sowchozie. Na tych koloniach pracowaliśmy w polu - byłam traktorzystką, kombajnistką oraz magazynierem. Tak do roku 1946. W marcu dowiedzieliśmy się, że wracamy do Polski. - jakież to było szczęście i radość!
           Załadowano nas znowu do bydlęcych wagonów, ale już bez nadzoru NKWD. W czasie tej podróży w okolicach Charkowa na  stacji Konysz,  ojciec chciał zdobyć jakiś  prowiant. Przeliczył się ze swoimi siłami, źle ocenił szybkość jadącego pociągu i wpadł pod jego koła. Śmierć ojca bardzo przeżyłam. 
           Wracaliśmy do Polski bez ojca, dziadka oraz kuzyna którzy też umarli na Syberii.
Po kilku tygodniach przekraczaliśmy granicę. Wreszcie Polska! Ukochana, wymodlona. Ogarnia nas wzruszenie... 
Po przekroczeniu granicy Polski, jechaliśmy przez Przemyśl, Kraków, Wrocław.
Z Wrocławia rozwożono nas po wioskach. Trafiliśmy do miejscowości Rankowo koło Kłodzka. Tam mieszkaliśmy do VII 1946 roku.
Skontaktowaliśmy się z rodziną, która mieszkała w Osicach woj. gdańskie gm. Suchy Dąb. Najpierw sama pojechałam do Osic, potem wróciłam z kuzynem Michałem Łukaszewiczem  by zabrać rodzinę. Przyjęli nas pod swój dach - Lenkiewicz Władysław i Maria oraz  Michał Łukaszewicz, którzy mieszkali w jednym domu (obecny p. Misztal). Mieszkaliśmy u nich do momentu, kiedy to zajęliśmy barak - bo innych domów choć były puste nie przydzielono nam. Mieszkało tu dużo naszych znajomych z Polesia. Bardzo dużo nam pomogła rodzina Lenkiewiczów i Łukaszewiczów.
Bardzo dużo pomógł nam również Franciszek i Anna Hresiukiewicz, którzy pomogli nam sprawić święta Bożego Narodzenia i Wielkanocy. Zawsze można było liczyć na ich  pomoc. Miejscowi ludzie (autochtoni) byli również bardzo życzliwi (pomimo, że również byli prześladowani). W późniejszym okresie - po 1968 roku wyjechali na stałe do Niemiec. Aż do ich śmierci pisali do mnie i mnie odwiedzali - tak była zżyta ludność z nami, którzy tu przyjechali. Relacje nie ze wszystkimi były tak dobre. - było dużo komunistów, którzy traktowali nas "przybyszów z Syberii" bardzo źle. „Oni” - traktowali nas jak ludzi kategorii podrzędnej - drugiej. Odsuwali nas praktycznie od wszystkiego. Najgorsi byli Ci, którzy mieli problemy z czytaniem, pisaniem, myśleniem. 
     Na początku chodziłyśmy wraz z siostrami w zarobki do ludzi, mama prowadziła dom. 
    Osice były bardzo zniszczone - rosło dużo chwastów, było dużo zniszczonych domów, okopy. Domy podcieniowe oraz kościół nie były zniszczone.
Wraz z mamą przez Czerwony Krzyż szukałyśmy naszego brata Stanisława, który jak się okazało był w Anglii.
Gdy dowiedział się ,że ojciec nie żyje postanowił wrócić do Polski. Pisałam by nie wracał, pisałam jaki jest ustrój ale nie posłuchał i przyjechał by nam pomóc.
Po przyjeździe  z Anglii zabrał rodzinę na dolny Śląsk.
Zostałam w Osicach ja i moja siostra Stefania.
W roku 1947 wyszłam za mąż za Józefa Koszykowskiego. Pani Józefa Kussauer zrobiła mi wiązankę do ślubu. 
     Pewnego dnia mój mąż został wezwany przez policję na przesłuchanie. Niesłusznie oskarżono go o działania na szkodę państwa. Nie wiedziałam co mam robić, więc tylko płakałam. Miałam już wtedy dwoje dzieci, a mojego męża mogli na dłużej osadzić w więzieniu. Któregoś dnia odwiedziła mnie pewna kobieta z Bogatki i powiedziała "Mój mąż siedzi już trzy tygodnie i się nie przejmuję!". Na szczęście mąż wrócił, wstawił się za nim jeden z sąsiadów.
        Urodziłam jeszcze troje dzieci. I tak pracując w gospodarstwie wraz z mężem "zapuściłam korzenie"  na Żuławach, które teraz są mi bliskie. 
Z perspektywy lat wspominam bardzo mile moje dzieciństwo, moje rodzinne strony. Boję się wspomnień o Syberii bo choć spotykało się tam ludzi dobrych, to jednak przeważali źli, którzy starali się nam szkodzić. W Osicach też niektórzy nie liczyli się z nami - to było najgorsze. Człowiek nie mógł wypowiedzieć głośno swojego zdania.      

    Pamięć i historia łączą nas z dalszą i bliższą przeszłością. Dzięki nim jesteśmy naprawdę zakorzenieni we współczesności, nie jesteśmy przypadkowymi przechodniami w długim łańcuchu mijających pokoleń.
     Moja historia nie tylko opowiada o tragedii i okrucieństwie, które spotkało mnie na "nieludzkiej ziemi", ale ukazuje też siłę duchową, która daje prawdziwe zakorzenienie  w narodowej wspólnocie. Ta siła i wiara w Boga pozwoliła nam przeżyć i wrócić do POLSKI.

 

                                                                                   

 

 

 

 

 

 

 

 

Zdjęcia ze zbiorów Marii Koszykowskiej

       

Moja Rodzina

 


Józef Koszykowski z synem Zdzisławem

 Od lewej mój brat Stach z żoną Heleną, moja mama Anna
brat Paweł, siostra Helena z mężem Marianem

 

 

Na zdjęciu od lewej Józef, Zdzisław, Maria z dziećmi od lewej
Jarkiem, Renią, Jolą
Koszykowscy

Maria i Józef Koszykowscy
z synem Zdzisławem

 

Od lewej Maria Koszykowska z synem Władysławem
i nauczycielką Helena Gałgowską

 

 

Brat Stanisław Lenkiewicz walczył w armii Andersa Palestyna 1942 r. 6 od lewej

Stanisław  Lenkiewicz

 

Moja siostra Antonina i jej mąż Antoni Sinkowscy (brałyśmy ślub w jednym dniu - ja w Osicach, moja siostra na dolnym Śląsku 1947 r.)

 

Moje sąsiadki - autochtonki,
które wyjechały do Niemiec
Rodzina Wilm, siedzi p. Bendyczka

 W środku p.Bendyczka
po prawej Brygida Wilm

 

Moje sąsiadki u góry 2 z lewej Maria Koszykowska z mężem Józefem  i synem , p. Józef Kołodyński, córki p. Dolaski, na dole od lewej p. Dolaska, p. Palikowska, p. Zonek, p. Brykner

 

 

 


 



 

 
sybirak w drodze do Armii Andersa

 

Wspomnień wysłuchały Patrycja Koszykowska - wnuczka, uczennica kl. II LE w Gdańsku
Adrianna Koszykowska - prawnuczka, uczennica kl. VI Szkoły Podstawowej w Suchym Dębie
Opiekun Jolanta Dombrowska - córka

 

 Śp. Maria Koszykowska zmarła 27 maja 2013 r.