Anna Kruszyńska z domu Kussauer

Aby spotkać panią Annę musieliśmy wybrać się do Oliwy, gdzie obecnie mieszka. Drzwi otworzyła nam sympatycznie uśmiechnięta, gdyż umówieni byliśmy telefonicznie i wiedziała, jaki jest cel naszej wizyty.

Zaczęliśmy od przeglądania albumu. Najstarsze zdjęcie  przedstawia protoplastów rodu Kussauer: babcię Rozalię z domu Malinowską urodzoną w 1881 roku w Trutnowach (ówczesna nazwa Trutenau) i dziadka Franza urodzonego w 1883 w Długim Polu (ówczesna nazwa Langfelde. Ciekawostką może być fakt, iż dotąd zachowała się metryka jego urodzenia znajdująca się obecnie w archiwum w Gdańsku). Na zdjęciu jest także 9-letnia wówczas pani Anna i jej kuzyn Hans. Zdjęcie zostało zrobione w roku 1944 przez spieszącego się fotografa, o czym świadczy leżąca na stole cerata. Na spodziewanych gości, mówi pani Anna, babcia z pewnością oczekiwałaby przy stole nakrytym obrusem.

Dziadkowie pobrali się w 1903 roku i zamieszkali w Osicach (ówczesna nazwa Wossitz). Urodziło się im jedenaścioro dzieci, w tym mama pani Anny i jej dwaj bracia: Fryderyk oraz Ernst, których historię możemy poznać ze wspomnień współczesnego pani Annie pokolenia jej kuzynów Harrego i Gintera wciąż mieszkających w Osicach.

Na pytanie jak pamięta swoje dzieciństwo pani Anna zaczęła snuć swoją opowieść:

Kiedy wybuchła wojna miałam cztery lata. Dokładnie pamiętam dzień, w którym nad wsią pojawiły się złowrogo warczące, ciężkie samoloty zmierzające w kierunku Gdańska. Były jeszcze wysoko i nie było widać czy są polskie czy niemieckie ale do dziś mam w uszach ten hałas a przed oczyma ludzi załamujących ręce.

Do szkoły w Osicach, mieszczącej się w tym samym budynku, w którym funkcjonowała ona przez długi czas po wojnie, zaczęłam chodzić w wieku 6 lat. Dzieci była pełna klasa i uczyliśmy się po niemiecku. Był wtedy rok 1941. Naukę kontynuowałam do wiosny 1945 roku. Wówczas na dwa i pół roku musieliśmy schronić się w Danii, a kiedy stamtąd wróciliśmy, a ja nie umiałam ani jednego słowa po polsku, musiałam zacząć wszystko od początku. Nie chciałam chodzić do szkoły, płakałam. Wstydziłam się, że mając 12 lat muszę chodzić do pierwszej klasy, ale przekonała mnie nauczycielka, pani Naporowa.

Przyjechała  zza Buga, ale dobrze znała niemiecki. Tłumaczyła mi, że nie mogę kontynuować nauki od 6 klasy, tak jak powinnam, bo to nie będzie dla mnie korzystne, że inne dzieci, które nie chodziły do szkoły w czasie wojny są jeszcze starsze ode mnie i też muszą zaczynać tak jak ja. Kiedy mnie tak przekonywała w końcu się zgodziłam.

Z pierwszego dnia w szkole pamiętam mało przyjemną sytuację. Kiedy odpowiedziałam na wszystkie pytania dotyczące moich danych, nauczycielka wydała pierwsze polecenie w języku polskim : „siadaj”. Wciąż stałam, a kiedy cała klasa wybuchła śmiechem nie rozumiałam, o co chodzi.

Nie byłam przez nią pytana cały rok, a kiedy przyszedł sprawdzian czytania okazało się, że gdziekolwiek nie otworzyła elementarza czy w środku, czy na końcu wszystko umiałam. Tak samo dobrze wypadło pisanie przy tablicy, więc pani stwierdziła, że mogę kontynuować naukę od klasy trzeciej.

Okna nauczycielki wychodziły na nasz dom, więc często widziała mnie jak zaraz po skończonych lekcjach brałam haczkę na plecy i szłam w pole. Kiedy było pranie do szkoły w ogóle nie mogłam pójść. Wodę trzeba było nosić ze studni znajdującej się w środku wsi.

Pytała mnie wówczas, kiedy ja mam czas się uczyć i stawiała mnie za wzór dla innych dzieci. Po klasie trzeciej mogłabym kontynuować naukę w klasie piątej, ale wtedy na tym etapie musiało się skończyć. Gdyby o tym mieli decydować rodzice, na pewno byłoby inaczej.

Pani Anna mówi, że kto przeszedł biedę zapamięta to na całe życie. Dziwi się jak to przewrotnie bywa, że kiedy dzieci nie mają przeszkód, aby chodzić do szkoły nie chce im się uczyć. Jej nauka przychodziła z łatwością i bardzo chciała się uczyć, ale nie mogła. Jej ciocia powtarzała, że jak się ma 14 lat nie ma czasu myśleć o szkole. Od najmłodszych lat musiała pracować, więc dalszą edukację mogła kontynuować dopiero jako osoba dorosła. Wówczas miała już troje dzieci, ale jak z satysfakcją wspomina siódmą klasę skończyła jako najlepsza z całej szkoły.

W dalszej rozmowie znów wróciliśmy do czasów wojny i tego epizodu z Danią, o którym w międzyczasie pani Anna wspomniała.

Dziadek, kontynuowała swoje opowiadanie, umawiał się z wszystkimi najbliższymi, że niezależnie od tego, gdzie kto będzie, wszyscy mają spotkać się w Osicach.

Ta data także zapadła mi głęboko w pamięć. Był 17 kwietnia 1945 roku. Rosjanie byli już w Gdańsku, gdy nagle Osice a też i Giemlice (ówczesna nazwa Gemlitz) zostały obstawione przez żołnierzy niemieckich, którzy dawali ludności cywilnej 2 godziny czasu na ewakuację. Nie było wiadomo gdzie uciekać, wał był przerwany, Wisła wylała. Dziadek, który pracował u najbogatszego bauera w Osicach (był to Fritz Riemann) miał pozwolenie aby w razie potrzeby skorzystać z jego koni i wozu. Zdecydował więc aby zapakować najpotrzebniejsze rzeczy i starszych ludzi i udał się oplandekowanym wozem w kierunku Cedrów Małych, gdzie woda sięgała koniom pod brzuchy a stamtąd do Przegaliny.

Po dwóch dniach od kiedy tam przybyliśmy (spaliśmy na strychu, to znaczy kobiety z dziećmi a pozostali pomimo zimna na wale) dziadek zakomunikował, że znalazł rybaka, który zgodził się przewieźć wszystkich na Hel. Mimo tego, że kuter był przeładowany szczęśliwie dotarliśmy do celu. Tam jednak nie było bezpiecznie bo trwały walki i znajdowaliśmy się nieomal w centrum ognia. Na dalszy ciąg wydarzeń czekaliśmy w pomieszczeniu ze szkła i stali, gdzie było bardzo dużo ludzi.

21-ego dziadek przybiegł z kolejną dobrą wiadomością, że na redzie oczekują dwa okręty. Nie mogły one wejść do portu więc trzeba było dopłynąć do nich mniejszą jednostką. Panował niesamowity chaos i jak się później okazało dziadek i ja znaleźliśmy się na jednym ze statków a babcia z wnuczkiem Hansem (kuzynem, którego matkę zatrzymali żołnierze w Osicach, aby im gotowała) na drugim. Kiedy dziadek zorientował się, że nie ma babci  zaczęłam płakać bo myślałam, że mogło coś złego się z nią stać. Na szczęście dziadek dotarł do kapitana, który porozumiał się z załogą drugiego okrętu skąd przyszło potwierdzenie, że babcia i Hans są cali i zdrowi. Dziadek poprosił o pozwolenie na przejście na drugi statek, na którym wszyscy się spotkaliśmy. Jak się później okazało ta decyzja uratowała nam życie, gdyż okręt z którego przeszliśmy zatonął wraz z wszystkimi pasażerami.

Nasza podróż także obfitowała w niebezpieczne momenty, kiedy to byliśmy bombardowani a z okrętu odpowiadano ostrzałem samolotów. Kiedy dopłynęliśmy do Danii nasz okręt oczekiwał na redzie przez tydzień dopóki nie uzyskano pozwolenia na przyjęcie przywiezionych pasażerów.

Później załadowano nas do wagonów i po długiej podróży dotarliśmy wreszcie do celu. Tam zostaliśmy umieszczeni na terenie szkoły na okres 8 tygodni a następnie w lagrze ( w miejscowości Oksböl) podzielonym na sekcje oznaczone literami od A do Z. W każdej takiej sekcji było od 20 do 35 baraków ( w sumie ok. 50 000 ludzi). Z tego okresu kiedy przywieziono nas do szkoły, pamiętam, że umarło tam bardzo wielu ludzi, w tym dużo dzieci, gdyż panował tyfus. Spaliśmy na słomie i tylko nieliczni mieli koce. Obok dziadka zajmowała miejsce 90-letnia staruszka, która zmarła na tyfus a mimo to nie zaraziliśmy się. Dziadek często powtarzał, że czuwa nad nami opatrzność Boża. Był bardzo gorliwym katolikiem i wierzył w to, że uda nam się przeżyć.

Przeżyliśmy, w tym, w lagrze dwa i pół roku. Tam też przystąpiłam do pierwszej komunii i przyjęłam sakrament bierzmowania. Mimo, iż otaczał nas drut kolczasty dzieci mogły kontynuować naukę. Pisaliśmy na odwrocie zadrukowanych kartek, najczęściej ołówkami, które pożyczał jeden drugiemu. Wykorzystywaliśmy papier toaletowy, z którego wykonywaliśmy prace ręczne.

Jeżeli chodziło o powrót zdania były podzielone. Dziadek koniecznie chciał wracać do Osic, do miejsca gdzie się urodził, babcia obawiała się o to, jak sobie poradzą nie znając polskiego. Nie wiedzieli czy mają dokąd wracać, czy dom przetrwał zawieruchę wojenną. Dokumenty złożyli podwójne.

W międzyczasie dziadek napisał list do Osic z pytaniem jaka jest sytuacja i mimo, że podał adres po niemiecku w ciągu dwóch tygodni otrzymał odpowiedź od wujka, który po powrocie z obozu jenieckiego w Grudziądzu przebywał w Osicach.

Dokumenty na wyjazd do Polski też były gotowe w pierwszej kolejności, więc dziadek uznał, że tak widocznie musi być i wyruszyliśmy w podróż. Był październik 1947 roku kiedy znaleźliśmy się w domu. To co zastaliśmy nie cieszyło.

Nowi mieszkańcy, którzy przyjechali tu zza Buga bądź z południa Polski nie wierzyli, że sytuacja jest stabilna na tyle, że będzie to ich stałe miejsce pobytu. Bardzo dużo, z tego co ocalało po wojnie było po prostu niszczone. Nienawiści wśród ludzi nie było, ale raczej każdy trzymał się ze swoimi.

Pomimo, że jeszcze słabo mówiłam po polsku byłam zapraszana i miło przyjmowana przez państwa Olszewskich, gdzie z dziewczętami wykonywałyśmy między innymi ozdoby na choinkę – a ja nauczyłam się tego w Danii.

Męża poznałam, kiedy jako żołnierz, będąc na okolicznościowym urlopie przyjechał do Osic aby odwiedzić mieszkające tam dwie ciocie (w wojsku służył przez 3 lata i tam nauczył się rosyjskiego. Był kierowcą. Woził samego Rokossowskiego).

Ślub wzięliśmy w 1953 roku i jeszcze przez pół roku mieszkaliśmy w Osicach.

 

 

    

 

Państwo Anna i Bernard Kruszyńscy

 

Nie mam żalu ani do Polaków ani do Niemców mówi pani Anna, to była wojna i tak było. Denerwujące są jednak te twierdzenia, że nikt nie został wypędzony, że Niemcy sami uciekali. Myśmy nie uciekali. Zostaliśmy zmuszeni do opuszczenia Osic przez naszych, którzy, jak teraz sobie myślę, chcieli nas uchronić przed skutkami bombardowań. Uciekali ci, których było na to stać. Kupowali bilety i odpływali statkami począwszy już od stycznia, kiedy było wiadomo, że wojna będzie przegrana.

Wypędzona czuje się, na przykład, moja mama, która po spaleniu domu w Gdańsku przeniosła się do swojej teściowej mieszkającej w Przejazdowie.

Przebywali tam do 1946 roku kiedy to oznajmiono im, że nikt kto nie ma choć z jednej strony polskiego pochodzenia i nie mówi po polsku musi wyjechać. Nie było rady – trzeba było.

W czasie wyprowadzki, kiedy byli nadzorowani, spotkała ją  przykrość ze strony jednego z Polaków. Stwierdził on bowiem, że ma ze sobą za dużo rzeczy i zabrał jej poduszkę, którą spakowała z myślą o dziecku (urodzonej  rok wcześniej przyrodniej siostrze pani Anny). Epizod zakończył się uderzeniem Polaka w twarz przez Rosjanina i wówczas poduszka trafiła do właścicielki.

Tę historię opowiedziała mi mama, z którą spotkałam się w Niemczech kiedy po 32 latach  mogłam tam wreszcie swobodnie pojechać – kończy swoją opowieść pani Anna.

 

 

 

 

Pani Anna Kruszyńska w swoim domu w Gdańsku Oliwie, grudzień 2007

 

 

 

Wspomnień wysłuchał Karol Milewczyk, uczeń kl.V  Szkoły Podstawowej w Suchym Dębie
Opiekun Halina Milewczyk